Szukaj

Zakopane emocje

Miała być oda do zakopiańskich specjałów i kulinarnych tradycji, będzie satyra, której encyklopedyczne tłumaczenie może świadczyć o komicznym wyolbrzymieniu przeze mnie niektórych wątków i treści. Bynajmniej śmiesznie nie będzie. Dla kulinarnego świata to tragedia.

Zakopane zawsze przyciągało jak magnes, powoli jednak odnoszę wrażenie, że ten magnes zamienia swoje bieguny miejscami. Jestem chyba jedną z wielu osób, które zaczynają się rozglądać na nową stolicą Tatr, przynajmniej w mentalnym tego słowa znaczeniu.

Kocham góry. Staram się wracać tu w miarę często by wyłączyć się na chwilę i udać na znane mi i wydeptane przeze mnie ścieżki. Elementem dodatkowym, choć – nie ukrywajmy, bo ważnym choćby ze względu na walory energetyczne, niezbędne dla podróżującego górskim szlakiem – jest konsumpcja. To również wyraźna namiastka regionalności, którą, co jak co Podhale może się pochwalić. O gastronomii Podhala miałem wyrobione zdanie już wcześniej, ale cóż, trzeba próbować i po raz kolejny ...
Odpuszczając tym razem miejsca z tak zwanej wyższej półki celem moich i mojej małżonki kulinarnych szlaków były karczmy, gdzie można spotkać klasykę polskiej kuchni i coś, co jest przypisywane kulinarnej tradycji Podhala. Chodziło mi o proste, smaczne i dobrze przyrządzone jedzenie ...

Główny bulwar, czyli Krupówki ominęliśmy szybko, po drodze zauważyłem, że trwa tam kulinarny „wyścig zbrojeń” na największy fast food. Widzieliśmy największą zapiekankę, oferowano nam największego hamburgera, rekordem był największy pączek. Tu przystanąłem, z nosem przyklejonym do szyby. Niczym w wielkim akwarium, z cieczą, która kiedyś była zapewne olejem, pod specjalnym nadzorem można było obserwować misterny wypiek tego giganta.
Okolice skoczni i to, co się tam dzieje nadaje się do osobnego wpisu, niekoniecznie na blogu kulinarnym. Można jedynie zadać pytanie do władz Zakopanego, kto na to pozwolił. Skocznia ulega przebudowie, więc istnieje nadzieja, że wszystko, co znajduje się wokół niej kiedyś nabierze większej normalności.




Postanowiliśmy jednak oddać się w pobliżu kulinarnej uczcie. Udaliśmy się do karczmy, której nazwy nie wymienię, ale powiem że w Zakopanem są dwie. Przy wejściu siedział mężczyzna w stroju góralskim, ze spuszczoną głową. Na moje dzień dobry nie odpowiedział nic, tylko podniósł głowę i ją opuścił. Spoglądając na niego skojarzył mi się z żołnierzem Wermachtu, załamanego klęską swojego kraju. Taką fotografię pamiętam z zakupionej ostatnio książki „Historia III Rzeszy”. Taka fotografia znajduje się w dziale „Klęska”. Bynajmniej nie wiążę Zakopanego z byłą III Rzeszą, takie skojarzenie obrazu jedynie mi się nasunęło. 
Weszliśmy do środka. Było pusto i mało zachęcająco, przynajmniej przez sam zapach. A na zewnątrz mężczyzna nadal nie zmienił swojej pozy ignorując nas kompletnie. Odeszliśmy zatem kierując się w stronę centrum.

Pośrodku Krupówek przyznaję uległem hipnozie za sprawą widoku kręcących się szaszłyków, pięknych golonek, kaszanki, ognia i muzyki góralskiej grającej na żywo. Jeszcze nie wiedziałem, że oto nadchodzi kolejna kulinarna porażka. To, co zamówiliśmy było odpowiednikiem masowego przemiału turystów, szybkiego i bezdusznego jadła, bez jakiejkolwiek jakości obsługi. Bez wymagań zjedliśmy, a raczej chcieliśmy zjeść szaszłyka, kiełbaski i pieczone ziemniaki. No ale cóż, ziemniaki były w połowie czarne jak węgiel, a kiełbasa takiej jakości, że sam nie wiem, czy zrobiono ją z czegoś, co kiedykolwiek żyło. Z regionalnym wciskaniem kitu, że tak ma być.

Niezaspokojone pragnienie dopieszczonego w przygotowaniu, swojskiego jadła skierowało nas do kolejnej przystani konsumpcyjnej.

Ucieszyłem się, bo w środku byli goście, czyli nie jest źle. Usiedliśmy. Musiałem przyzwyczaić wzrok do specyficznej atmosfery świetlnej panującej w izbie, wynikającej z dużej ilości nieosłoniętych i sterczących niczym oskarżycielskie palce żarówek energooszczędnych. Jak najbardziej jestem proekologiczny, jednak jarząca zimnym światłem żarówka w kształcie ślimaka patrzyła mi prosto w oczy i wymuszała myśl o rachunkach, które właściciel karczmy płaci co miesiąc za prąd, bynajmniej nie ukazując go w ciepłym świetle dbającego o środowisko. Świeczek nie zapalono. Paleniska, będącego centrum karczmianej izby również. Na stołach, w równych rzędach, niczym fregaty stały śnieżnobiałe, papierowe serwetki. Ostatnio podobny obrazek widziałem w zatoce, na zlocie żaglówek w zeszłym roku w Gdyni.
Przy stoliku obok zakończyła swój wieczór grupa Skandynawów. Pozostawiona przy rachunku kwota odbiła się szerokim echem wychodzącego z ust kelnera „o k…a”. Nie wiem, czy świadczyło to o sukcesie, czy o porażce obsługi, którą wykonał przed naszym przybyciem. Podjąłem zatem wyzwanie dokonania zamówienia. Poprosiliśmy o wódkę na początek i dwie zupy stwierdzając, że resztę później, jak się zdecydujemy. Mina jego wyraziła zażenowanie. Po drugiej stronie izby grupa Polaków  spożywała zupy przepijając zimnym piwem. Znam ten proceder obserwując go już wielokrotnie ... wymiana płynów ciepło-zimno jest zadziwiająco dość popularna. Dwa klasyki: żur i grzybowa – letnie, zbyt gęste i na pewno nie pierwszej świeżości, aczkolwiek w normie spożycia. Małe znaczenie już teraz, czy żur podhalański, czy staropolski – bezduszny był, letni i „bezpłciowy”. Mimo mojej deklaracji o dalszym zamówieniu długo dane mi było oczekiwać na możliwość jej zrealizowania. W końcu zamówione, dostarczone. Placki po zbójnicku i korytko świniobicie. Placki zrozumiałe, bo nic dodać nic ująć placki ziemniaczane z gulaszem. Hybryda polskiej kuchni po zbójnicku bo z oscypkiem, w tej wersji na pewno ze scypkiem. Korytko świniobicie to wszystko, co najlepsze z warchlaka. Zaprezentowane istotnie w korytku, w wersji z białą kiełbasą, kiszką, kawałkiem szynki w sosie pieczeniowym, ziemniaków puree i kapusty zasmażanej. Po kilku kęsach pojawił się u mnie grymas, który mógłby zostać odczytany jako uśmiech, był to jednak grymas rozpaczy. Regionalność Podhala oddalała się w blasku żarówek energooszczędnych, ponieważ kiełbasa była znów letnia, a kiszka usmażona we fryturze pękła już dawno i wyglądała niczym łuska armatnia lekko dymiąca. Bez zarzutu sama kapusta. Szynka smakująca jak trocina mięsna zamaskowana sosem. Obok mnie małżonka, która żuła gumę ziemniaczaną, zalaną gulaszową bryją, surówka z ogórków i papryki konserwowej postawiła kropkę nad „i” ... Przypomniał mi się mój francuski szef kuchni i dobry znajomy Alain  Renaudin, gdy objeżdżając Burgundię z radością prezentował mi dorobek regionu. Kiedyś żywo i dość brutalnie dyskutował z jednym z kucharzy, gdy danie nie spełniło jego oczekiwań. Z kim miałem o tym podyskutować  tutaj,  patrząc na kucharza stojącego po drugiej stronie baru, w grupie chichoczących kompanów. Tyle o kolejnej z dwóch izb, które prym wiodą w stolicy Podhala.

Komentarze

Dodaj nowy komentarz

Zawartość pola nie będzie udostępniana publicznie.
  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.

Więcej informacji na temat formatowania